poniedziałek, 6 lipca 2009

Nowe blogi


Moje nowe blogi:
(Wszystkich zapraszam do odwiedzania mnie tam, bo tu już praktycznie nie zaglądam)



oraz



wtorek, 30 czerwca 2009

Koniec amoku?


Zdałem sobie właśnie sprawę z tego, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia. Niektórzy mogą się z tym nie zgodzić, ale serio - nie mam! To, co mogłoby zainteresować innych, mnie zgoła wcale nie ciekawi. To, co mnie interesuje, wszelako raczej nie zainteresuje ogółu.

Ponadto, nie mam czasu. Jest tak wiele rzeczy, które robię lub chciałbym zrobić, że doprawdy nie mam czasu pisać swoich wynurzeń jeszcze. Nie ciekawi mnie już chyba prowadzenie debat o tym, czy ma być tak, czy inaczej i która kolejka jest prawdziwszą, słuszną kolejką. Mam to generalnie gdzieś...

Nie chce mi się też czekać, co mądrego mogą mi inni napisać o tym, jak bardzo wyemancypowanym gejem mam być, bo nie chcę być jakoś ponad miarę wyemancypowany.

W tej chwili zajmują mnie generalnie dwie rzeczy. Pierwszą jest mój związek, więc moi współplemieńcy nawołujący do chodzenia za rękę i chodzenia na parady, i demonstrowania różnych rzeczy proszeni są o powstrzymanie się od nawoływań podobnych w moim kierunku. Są różne modele życia i ja próbuję właśnie mój uczynić spójnym, znośnym i satysfakcjonującym. O tym pisać więcej nie będę.

Drugą zajmującą mnie w tej chwili sprawą są moje studia. Więc jeśli ktoś z was jest zainteresowany procesem zmydlania tłuszczów w trakcie smażenie, przebiegiem fermentacji mlekowej lub sposobami oznaczania zawartości witaminy C w produktach spożywczych - chętnie coś mu o tym napiszę.

O innych rzeczach pisać mi się zwyczajnie nie chce. Przeto uznaję ten blog za zamknięty do odwołania (które nie wiadomo kiedy i czy w ogóle nastąpi).

Pozdrawiam wszystkich!

sobota, 20 czerwca 2009

W amoku: Objawy fiksacji


Jestem przemęczony! To ciekawe, bo w sumie moja praca nie jest ciężka. Najwyraźniej jednak nadmiernie frustrująca.

We czwartek miałem załamanie nerwowe. W pracy dostałem szczękościsku, a po wyjściu – awersji do ludzi. Z metra musiałem wysiąść na Wierzbnie (moje stacje to Imielin lub Natolin), bo dwie stacje wcześniej usiadł koło mnie 240 kilowy pan z wielkim kartonem, który postawił sobie między swoimi serdelowymi nogami. Oczywiście pan ten powinien zajmować 3 miejsca, nie 1, więc wbił mnie w barierkę ograniczającą siedzenia. Nie dałem rady i wysiadłem.

Po wyjściu poszedłem wyjąć pieniądze z bankomatu, ale okazało się że na Wierzbnie nie ma ani Euronetu, ani CashForYou. Wyszedłem więc ze stacji i udałem się na piechotę w kierunku Wilanowskiej. Pod koniec drogi trafiłem na przystanek 505, który już do mnie nie jeździ, choć przez 25 lat jeździł, ale można nim dojechać do metra Stokłosy. Wsiadłem, ale to nie był dobry pomysł. Wewnątrz śmierdziało starym obiadem, bo jakaś para wiozła sobie chińczyka.

Zgrzytając zębami wytrzymałem i dojechałem do Stokłos, gdzie chciałem wyjąć pieniądze. Po wykonaniu całej operacji bankomat zaczął stękać i po minucie wypluł kwitek informujący mnie, że podajnik pieniędzy jest zepsuty i moich 50 zł nie dostanę (na szczęście moje konto nie zostało obciążone).

Oddychałem głęboko. Nie wiedziałem już, czy się popłakać, czy stracić przytomność. Dotarłem jednak na Natolin, gdzie bankomat na szczęście działał. Niestety sklep, z którego postanowiłem skorzystać, okazał się sklepem dla upośledzonych i każda osoba, która stała przede mną płaciła za swoje zakupy jedno-, dwu- i pięciogroszówkami, co jak się domyślacie trwało cała lata świetlne. Zacząłem się zastanawiać, czy nie zostałem bez mojej wiedzy poddany jakiemuś eksperymentowi…

Przejdźmy jednak do rzeczy ciekawszych…

* * *

Dziś śniło mi się, że wygrałem konkurs w Empiku. Nagroda polegała na tym, że ja i moja rodzina mieliśmy rozkręcić firmę organizującą przyjęcia. Wstępne szkolenie mieliśmy mieć z… Beatą Tyszkiewicz! Przyszła ona ubrana do nas w kolorową spódnicę na fiszbinach w kształcie stołka. Spódnica była umocowana na niej na skos, więc wyglądało to trochę jak jeden ze strojów z Piątego Elementu Bessona. Miała też klatkę na głowie. Przeżyliśmy to jednak.

W drugim etapie, aby wyrobić sobie markę, mieliśmy urządzić przyjęcie dla znanej osoby. Znaną osobą była Paris Hilton, która przyjechała do nas ze swoim pieskiem. Piesek był jednak przefarbowany na ciemno, a Paris, jak się okazało, świetnie mówi po polsku, a słabo po angielsku, więc nie chciała z nami rozmawiać w tym języku, co sprawiło mi zawód. Wybieraliśmy wspólnie Paris kolory zaproszeń i inne takie – mieliśmy nawet specjalne koperty z próbkami kolorów.

Najgorsze jest to, że po przebudzeniu zacząłem się zastanawiać, co by się stało, gdyby Paris zachciało się siku. A my mamy taką niewyremontowaną łazienkę!!

* * *

Dziękuje Państwu za uwagę. Mam nadzieję, że nie zanudziłem was swoimi zwierzeniami. Obiecuję, że wyzewnętrzniania się na razie już nie będzie. Pozdrawiam!

piątek, 19 czerwca 2009

W amoku: Dobra korekta to 95% sukcesu!


Poza rzeźbieniem w gównie czasem pisuję też artykuły do pewnego, wydawanego na życzenie magazynu, którego nazwy tym razem nie wymienię. Zarówno ja, jak i moja redaktorka, mamy z tymi artykułami wiele problemów. Kiedyś na przykład osoba odpowiedzialna ze magazyn ze strony klienta, na moją rekomendację książki Sklepy cynamonowe, brzmiącą „tej książki chyba nikomu nie trzeba polecać”, powiedziała, że jak to nie trzeba, przecież nie każdy wie, co to za książka.

Tym razem jednak to pani sprawdzająca tekst, korektorka tzw., przeszła samą siebie. Napisałem tekst o herbacie i… dowiedziałem się, że zbyt często używam w nim słowa herbata. Jako przyszły inżynier policzyłem – faktycznie, na około 1820 słów artykułu aż sto to różne formy słowa herbata, co w przybliżeniu daje 5,5%. W porównaniu – w artykule o herbacie na Wikipedii użyto słowa herbata 5,75%. Czyli, że to trochę standard, że jak się pisze o herbacie, to słowo to zajmuje tak od 5 do 6% miejsca artykułu.

Niemniej jako były i niedoszły polonista muszę faktycznie powiedzieć, że to skandal, że jedno słowo pojawia się tak często. Przecie już w przedszkolu uczą, że trzeba synonimów używać.

Może z Worda:
  • podwieczorek,
  • herbatka,
  • kawa,
  • kawka,
  • bawarka,
  • herbata,
  • poczęstunek,
  • fajf.
No chyba jednak nie, choć słowo kawa wydaje się kuszącą alternatywą dla słowa herbata. jeszcze bardziej kuszącą alternatywą jest słowo herbata.

To może z głowy:
  • napar z liści drzewa herbacianego (występuje przymiotnik herbaciany – niedobrze),
  • napar charakteryzujący się zawartością taniny,
  • napar z tych liści,
  • często pity przez chińczyków napój (choć i to nie do końca dobre, bo ta pani sprawdzała w Internecie – ciekawe gdzie? – i dowiedziała się, że to wcale nie w Chinach herbata jest najpopularniejsza, tylko w Japonii i Indiach),
  • to, co parzymy w szklance,
  • napój z liści o brązowym zabarwieniu (herbata czarna),
  • napój z liści o barwie moczu (herbata zielona),
  • to takie coś, co się pije,
  • to, o czym jest artykuł,
  • ten-teges – sami wiecie.
Mam też inną propozycję: co drugie wystąpienie słowa herbata zamienię na napój, co trzecie – na podwieczorek, co czwarte na – kawa, a co piąte na wołowina. W ten sposób uzyskam następujący fragment:
Utlenianiu nie są poddawane liście (1) herbaty białej, zielonej, żółtej i Pu-erh. Wśród nich najważniejsze miejsce zajmuje zielony (2) napój. Nie tylko jest najpopularniejsza, ale wszystkie pozostałe można określić jako jego pochodne. Zielony (3) podwieczorek to po prostu szybko wysuszone listki. Suszenie musi odbywać się sprawnie, aby listki nie zdążyły zżółknąć. Czasami jednak pozwala im się na to – w ten sposób powstaje właśnie żółta (4) kawa. Różnica między zieloną a białą (5) wołowiną to przede wszystkim surowiec, z którego są produkowane.

Ostatnie zdanie daje nawet sens, choć moim zdaniem, różnica między białą a zieloną wołowiną to raczej czas przechowywanie, a nie surowiec. Niemnie, jak widać, różnorodność od razu przysłużyła się tekstowi. W końcu powinniśmy dążyć do wieloświatopoglądowego społeczeństwa, jak zwykła namawiać prof. Szyszkowska.

wtorek, 26 maja 2009

W amoku: Filozofia diety


Zawsze silnie potrzebuję zewnętrznej motywacji, aby coś napisać. Dziś silnie pobudziły mnie wczorajsze dobre wieści od Synafii. Przytoczyła ona bowiem silny argument logiczny Zenona z Elei - że nic nie może być jednocześnie takie i inne. Udowodniła tym samym, że starość i młodość nie istnieją.

Ja jednak chciałbym wykazać coś skrajnie innego. Otóż w końcu mam argument dla tych wszystkich dziwny ludzi - wegetarian, wegan i innych dietozależnych ortorektyków oraz osób idących na łatwiznę lub mających ochotę jeść coś, co im nie smakuje, w formie zmodyfikowanej do gustu.

Rozpatrzmy kilka przykładów:
  1. schabowy z soi,
  2. smalec z soi,
  3. śledź a la łosoś,
  4. mintaj a la łosoś,
  5. kawior z marchewki,
  6. nóżki z kurczaka
itd., itp.

Moi drodzy, nie istniej coś takiego, jak schabowy z soi, bo nic nie może być jednocześnie schabem i soją. Nie istniej też śledź a la łosoś, bo nie istniej nic, co jest jednocześnie śledziem i łososiem. Nie istnieje też kawior z marchewki, bo nic nie może być jednocześnie kawiorem i marchewką. I nie chodzi mi wcale oto, że produkty te są imitacją czegoś innego. One po prostu obiektywnie nie istnieją - nie ma ich. Są to więc w sumie najbardziej dietetyczne produkty świata, ponieważ nie można ich zjeść (to chyba jasne, że nie da się zjeść czegoś, czego nie ma).

Kiedy więc następnym razem zobaczycie na swoim talerzu mintaja a la łosoś posypanego kawiorem z marchewki, a na drugie dostaniecie schabowego z soi - bądźcie ze sobą szczerzy - macie zwidy! Jedzenie, które wam podano, nie istnieje, a restauracja jest niegodna waszego zachodu, bo kpi sobie jeno z klientów.

شكراًَ (shukran)

czwartek, 21 maja 2009

Muzyka: Koncerty muzki dawnej - gorzkie refleksje


Zauważyłem ostatnio dwie rzeczy:
  1. Swoje notki często zaczynam od „ostatnio” w różnej kombinacji: zauważyłem, zdarzyło się itp.
  2. Bardzo często komentuję prasę.
I tym razem zastosuję obydwie zasady. „Ostatnio” już było, więc przejdźmy do prasy.

Przeczytałem absolutnie rewelacyjny felieton Jacka Dehnela w Polityce. Dehnel pisze o tym, co jest konieczne do zorganizowania naprawdę porządnego koncertu muzyki dawnej. Proszę zapoznajcie się pierwej z tekstem:


Komiczne, prawda? Jak w wielu przypadkach, jest to niestety komizm tragiczny, gdyż i ja podobnymi sytuacjami dotknięty byłem niejednokrotnie. Np. ostatnio. Ostatnio na nie tak znowu dobrej Lukrecji Borgii zostałem wprawiony w konsternację przed samym sobą. Wszystkim bywalcom przedstawień niepremierowych wiadomym jest doskonale, że publika bije brawo, nawet kiedy śpiewak nabiera powietrza. Irytujące... Bardziej jeszcze, gdy już zaczynasz naprawdę odpływać do krainy muzyki i zostajesz z niej wyrwany przykrą obserwacją, że razem ze wszystkimi, w zamyśleniu i przez pomyłkę, bijesz brawo w samym środku arii, a zaniepokojona orkiestra i śpiewaczka nerwowo szukają sposobu na przeciągnięcie muzyki o kilka taktów, żeby widownia zdążyła się uspokoić. Tak, zdarzyło mi się... Dlatego też coraz częściej wybieram jednak słuchanie na CD, oglądanie na DVD, a do opery chodzę w celach zgodnych z tradycją, czyli aby z zażenowaniem obserwować niegustowną garderobę ¾ widowni.

wtorek, 12 maja 2009

W amoku: Komunie, komunie...


Zaczynam już rozumieć ideę komunii. Za moich czasów było tak, że po prostu rodzice/rodzina kazała dziecku przystępować do komunii, a że się było małym, to człowiek się nawet za bardzo nie sprzeciwiał, a całe wydarzenie było nawet sympatyczne, odbywało się na wiosnę, kiedy było już ciepło i można było pobiegać w eleganckich ciuszkach przed kościołem. Dostawało się prezenty, owszem, ale tego akurat jakoś najbardziej nie wspominam. Ja dostałem BMX-a, one były wtedy na topie. Zresztą nie licytowaliśmy się ze znajomymi, kto dostał lepszy prezent, ale może tylko my byliśmy dziwni!

Teraz jednak komunia naprawdę ma sens - bo oczywiście według mnie przymuszanie dziecka do tego, żeby jakieś sakramenty, w których zresztą nie bardzo wie, o co tak naprawdę chodzi, przyjmował, jest idiotyczne. Dlatego ostatecznie postanowiono zadbać o to, aby w komunii chodziło przede wszystkim jednak o prezenty.

Rower może być oczywiście, ale są prezenty lepsze. (Mój BMX nie był drogi i był zupełnie zwykły - teraz dzieci są specjalistami od amortyzatorów i przerzutek i muszą mieć rower za kilka tysięcy oczywiście.) Otóż można kupić dziecku MacBooka za kilka tysięcy (potem chyba trzeba będzie kupować droższe od zwyczajnych gry komputerowe dedykowane na Mac OS, ale może się mylę, specjalistą nie jestem). Ja miałem Commodore 64 i to było wydarzenia - granie na tym było świętem, bo trzeba było pod TV podłączyć i w ogóle wiele rzeczy rytualnych zrobić, żeby zagrać.

Odpowiednim prezentem jest też skuter bądź... quad! O kupowaniu dzieciom quadów pisała już Synafia, ale jeszcze przypomnę. Otóż quady są bezpieczniejsze od rowerów, bo mają cztery koła, a nie dwa, są lepsze od koni, bo nie zrzucają, jeśli są w złym nastroju, są też lepsze od chodzenia na piechotę, bo się rozwija większą prędkość - nawet do 65 km/h. I teraz wyobraźmy to sobie: 7-latek pędzący wokół bloku na quadzie 65 km/h, przegania swoich kolegów jadących na rowerach i krzyczy: „Eee! Cienkie cipki!”.

Tak więc, jak widać, w komunii chodzi o duży rodzinny bankiet w luksusowej restauracji oraz o skutery i quady. Czekam z niecierpliwością, kiedy na komunię będzie się dostawać mieszkanie, samochód i ciepłą posadkę w międzynarodowej firmie (talon ważny po ukończeniu 18 roku życia).

I jeszcze załącznik: